AKTUALNOŚCI
W samo okienko (111) - The Last Dance 17.05.2020r.
Afisz z takim tytułem jak wyżej mógłby złapać na lasso myśl o jakimś hitowym westernie, reaktywacji tego nieco zakurzonego filmowego gatunku, z fabułą prostą jak skok na dyliżans i nieodłącznym wątkiem miłosnym, tlącym się nieśmiało jak indiańskie ognisko pośrodku wigwamów. Clint Eastwood albo Daniel Craig w roli rewolwerowca z licencją na zabijanie od szeryfa, ale sam nie do zabicia?

Nic z tego. Sam czuję się jak głodny kojot na wyludnionej, bezkresnej prerii, oglądający się na lewo i prawo, węszący sportowych emocji, wlepiający wzrok w mały ekran niczym w majestatycznie zachodzące słońce. Dostaliśmy coś znacznie lepszego, potężną dawkę "kalorii", bo ta dieta cud i odwyk od sportu na żywo na najwyższym poziomie, powoli odczłowiecza, wynaturza. Sucho jak na pustyni w pomarszczonym stanie Nevada.

Amerykanie stworzyli własną nowożytną mitologię opartą na komiksowych superbohaterach, posiadających naturalnie nadludzką siłę, fantastyczne atrybuty. Kilku znanych twórców, jak choćby Stan Lee, naszkicowało i wypełniło wyobraźnię ludzi za Atlantykiem przygodami postaci typu Superman, Spiderman, Ironman, Antman, Batman, czy Aquaman. I żeby ta mitologia zza Atlantyku nie była jednopłciową, to dodano do tej stajni herosów niejaką Wonderwoman, Catwoman, Czarną Wdowę i kilka innych superwoman. I tak oto banda spod gwiazdy Marvel Comics czy DC Comics rozlała się po świecie dzięki technice i coraz bardziej bajecznym możliwościom przenoszenia akcji statycznego acz barwnego komiksu na ekrany kin pełne efektów specjalnych, podmuchów, wybuchów, powietrznych i podziemnych pojedynków jeden na jeden, bo wiadomo, że Dobro zawsze walczy ze Złem. A wszystko to w akompaniamencie siorbania hektolitrów coli i ton popcornu. Cuda na kiju. Oh, yes!

Gdyby zapytać amerykańskie dzieciaki, ale także i średnie pokolenie o starożytnych, mitycznych herosów z Europy, to... nie daliby sobie chyba wmówić, że taki Superman nie należał do ekipy spod greckiego Olimpu czy rzymskiego Panteonu. Co gorsza - gdyby przeprowadzić ankietę wśród naszej najmłodszej gawiedzi na Starym Kontynencie, kto by wygrał Ironman czy Achilles (?), odpowiedź mogłaby nam nieźle pójść w pięty. Popularność amerykańskiego snu i Wonderlandu zagarnęła już potężną połać nie tylko dziecięcej świadomości. Czas na nową mitologię. Kto nie zna Antmana czy Thora i tego co potrafią zrobić, niech się schowa ze "zwapniałym" Prometeuszem czy Syzyfem.

Ile razy słyszałem w ostatnich kilku latach, że "tata, idziemy na Strażników Galaktyki, a potem na Avengers?", a potem na.... Czułem nieodparcie, że filmowcy drenują moją kieszeń i jednocześnie sam zacząłem się gubić w tej pajęczynie zależności kto ma jaką moc, kto z kim i kto przeciw komu, jakiego skilla ma ten i tamten i tamta jeszcze (bo przecież "umiejętność" to zbyt długie słowo, choć piękniejsze i wcale nieobciachowe...). Tak jakby tę pajęczą nić rozciągała nie Ariadna i pomogła mi wyjść z tego labiryntu, a właśnie niepozorny, nieśmiały, przebiegły Spiderman, żebym jeszcze bardziej się zaplątał, uwikłał jak przeznaczony na konsumpcję owad.

Oglądając "The Last Dance", czyli "Ostatni taniec", nietuzinkowy serial Netflix o mitycznej erze i hegemonii Chicago Bulls w amerykańskiej zawodowej lidze basketu, na którą kiedyś Włodzimierz Szaranowicz zawoływał "Hej, hej, tu NBA!", można odnieść wrażenie, że oto Chicago, amerykańskie Wietrzne Miasto z paką niefikcyjnych Supermen staje się niczym starożytne Wieczne Miasto nad Tybrem kolebką superbohaterów. Postaci takie jak Michael Jordan, Scottie Pippen, Dennis Rodman, Steve Kerr, czy Toni Kukoč, przecież nie stworzył zaczarowany ołówek jakiegoś rysownika na kartach komiksu. Niby z krwi i kości, a jakby nieśmiertelni.

W jednym z serialowych odcinków pada takie oto stwierdzenie, wypowiedziane przez jednego z telewizyjnych spikerów: "Wiadomość z ostatniej chwili. Michael Jordan jest jednak człowiekiem!". Prezenter musiał użyć tych żartobliwych słów, jakby pocieszając się, że supernaturalny MJ (emdżej) potrafi jednak spudłować i nie zawsze jego rzut do kosza kończy się dodaniem kolejnych punktów na tablicy świetlnej i zarazem zmianą wyniku.

Serial jest o tyle wyjątkowy, że reżyser Jason Hehir, mając do dyspozycji kilometry nagranego na taśmach materiału w latach 90. ubiegłego wieku z treningów, meczów, szatni Byków z Chicago, wzmocnionego wywiadami po latach, skonstruował coś idealnie odwzorowującego magię tamtego okresu gry i wydarzeń wokół drużyny, z wydawałoby się pierwszoplanową postacią "Latającego" Michaela Jordana (AirJordan) - zawziętego i szukającego zwycięstwa za wszelką cenę oraz choćby najmniejszego okruchu motywacji w każdym zakamarku. Piszę "wydawałoby się", bo umknąć nam może niepostrzeżenie postać i rola trenera Phila Jacksona. To właśnie Jackson ochrzcił sezon 1997/98 jako "The Last Dance", bo po zakończeniu rozgrywek miał opuścić Byki. Ten sam Jackson, który przekonał Jordana, aby zdobywał mniej punktów... (tutaj polecam książkę Phil Jackson "11 pierścieni"). Pasjonująca gra o tron i o szósty tytuł mistrzów NBA. Coś, co nigdy wcześniej nie udało się żadnemu klubowi. I jak to w amerykańskim kinie będzie happy end.

Hehir i jego ekipa podniosła kurtynę i zadbała o wartki strumień faktów, obrazków, których nikt wcześniej nie widział i sytuacji, które łamały morale drużyny pierścienia na pół, strącały ich w przepaść porażek, z których musieli wznosić się bez skrzydeł, by pofrunąć znów wysoko po kolejne pierścienie, jak pieszczotliwie określa się drogocenne tytuły czempionów NBA. Horrory ostatnich sekund, gdy trzeba oddać rzut zanim syrena zawyje groźnie i ogłosi koniec meczu, łzy, wzruszająca relacja ojciec-syn, życie pod presją... Oh, yes, yes, mamy tutaj bogactwo prawdziwych ludzkich dramatów i emocji, niespodziewanej kruchości wielkich charakterów, prawdziwą lekcję przywództwa i samomotywacji do wspinania się na szczyt. Jakby na nowo otwarta kopalnia złota z Wietrznego Miasta. Bilet do kupienia na kanale Netflix.

Pojawiły się rzecz jasna głosy krytyki, że serial powstał niemal ku pokrzepieniu serc, bo rok 1998 był ostatnim, w którym Chicago Bulls zagrało i wygrało w finale NBA. Od tamtej pory klub nie pocałował nawet klamki od wrót finału. Ktoś inny zarzucił, że dokument ma odkurzyć posąg Jordana jako najlepszego gracza NBA w świetle rosnącej popularności zawodnika Los Angeles Lakers o nazwisku Lebron James, a który - podobnie jak MJ - nosi na koszulce numer dwadzieścia trzy. James zdobył jak na razie trzy pierścienie, a Jordan sześć. Co więcej - Byk z Chicago nadal może pochwalić się najwyższą średnią zdobytych punktów trzydzieści komma jeden na spotkanie, mając na uwadze ponad tysiąc rozegranych meczów w NBA.

Obejrzyjcie "Ostatni taniec" - taniec supergwiazd.

Serial "The Last Dance", reżyseria Jason Hehir, Netflix.

(© arek.lewenko@interia.pl),


::  Copyright © 2003-2024 MKS Debrzno  ::  Web design by Robert Białek  ::  Wszelkie prawa zastrzeżone  ::